Gdy Bond zostaje księciem, czyli Kingsman: Złoty Krąg.
Poniedziałkowym wieczorem wybrałam się na drugą część Kingsmana w reżyserii Matthew Vaughna. Mając w pamięci pozytywne emocje towarzyszące oglądaniu jedynki, oczekiwałam porządnej porcji dobrej rozrywki. I, pod tym względem, absolutnie się nie zawiodłam.
Kingsman: Złoty Krąg opowiada o dalszych losach Eggsy’ego, który został pełnoprawnym członkiem agencji. Po swoim zmarłym mentorze przyjął pseudonim Galahad i całkiem nieźle radzi sobie ze swoimi obowiązkami. Dodatkowo, po poprzedniej akcji (która nie do końca była pokonaniem smoka ale i to by w tym filmie niezbyt dziwiło), zaskarbił sobie wdzięczność i serce szwedzkiej księżniczki. Za wszelką cenę usiłuje zatem pogodzić pracę tajnego agenta z obiadkami u rodziców swojej dziewczyny. Jak można przypuszczać, nie do końca mu się to udaje. Zwłaszcza, że siedziby Kingsmenów zostają zaatakowane i obrócone w pył. Z katastrofy żywo wychodzą tylko Eggsy i Merlin. Razem udają się do Kentucky, gdzie z pomocą siostrzanej organizacji Statesmenów, usiłują wykryć i ukarać sprawców oraz powstrzymać planowane na światową skalę ludobójstwo.
Pierwsza część przyzwyczaiła nas już do przerysowanego, miejscami wręcz karykaturalnego obrazu świata przedstawionego. Pomnóżcie to razy sto i macie z grubsza wyobrażenie na temat tego, co się może dziać w Kingsman: Złotym Kręgu. Ten film to ostra jazda bez trzymanki. Już w pierwszej wyjebanej w kosmos choreograficznie i przeczącej prawom fizyki scenie walki Eggsy’ego z napastnikiem posługującym się robotyczną ręką w samochodzie przemierzającym z maksymalną prędkością ulice miasta, twórcy dają nam przedsmak tego, co czeka nas w dalszej części seansu. A potem jest tylko lepiej!
Produkcja bawi się i żongluje z zatrważającą prędkością wszelkimi schematami z filmów o tajnych agentach dodając gdzieniegdzie kalki z komedii romantycznych (gdyby zmienić tytuł na Kingsman: Księżniczka i ja, byłby on równie adekwatny 😉 ). To prawda, niektórych widzów może od tej mieszanki zemdlić. Można się oburzyć totalnym absurdem i brakiem logiki, które przejęły kontrolę nad scenariuszem. Trzeba bowiem przyznać, że fabuła jest tutaj najmniej istotnym elementem wizji twórców, którym prawdopodobnie nikt się na etapie produkcji zbytnio nie przejmował. Co więcej, wiele pomysłów na wątki wygląda jak efekt burzy mózgów po ostrym kwasie i ma się wrażenie, że później wykreślono te co bardziej sensowne a postawiono na te totalnie nie z tej ziemi. Skutkuje to lukami w fabule oraz sztucznością niektórych problemów, które można by było bardzo szybko rozwiązać ale…. show must go on, więc nie pozwólmy bohaterom na myślenie. Jednocześnie akcja gna do przodu tak szybko, serwując nam po drodze taką obfitość wątków, że trudność sprawia nadążanie z zastanawianiem się nad ich mankamentami.
Nie ulega wątpliwości, że ten efekt popkulturowej pulpy absolutnej był jak najbardziej zamierzony. To film przepełniony czarnym humorem, w którym nie ma co doszukiwać się na siłę sensu. Jednocześnie, każda jego scena pełna hiperbolizowanych kalek, klisz i stereotypów (wizerunek Statesmanów <3) daje absolutną radość i sprawia, że z gardła wydobywa się pełen niedowierzania chichot (co ja paczę?). Najlepiej po prostu cieszyć się tym barwnym i odlotowym korowodem przygód.
Dodatkową atrakcją jest plejada zatrudnionych przy produkcji gwiazd. W drugiej części poznajemy kolejnych nietuzinkowych bohaterów. W roli Statesmenów do obsady dołączyli m.in. Jeff Bridges (w dość ograniczonej jak na swój potencjał roli), Channing Tatum (który na moje szczęście nie gra więcej niż musi), Halle Berry (która wypada jednak dość bezbarwnie) i fenomenalny w swojej roli agenta Whiskey – Pedro Pascal. Odtwórczyni głównego czarnego charakteru – właścicielki kartelu narkotykowego Poppy – Julian Moore, jak na Julian Moore przystało, wypada nienagannie (aktorsko, gorzej jest już z tym, jak jej postać została napisana). Mocny trzon obsady znanej z pierwszej części stanowią Mark Strong w roli Merlina oraz powracający Colin Firth (to nie spoiler od dawna było wiadomo, że aktor pojawi się w tej części). Aktorsko produkcja prezentuje się niemal idealnie. Trochę gorzej wypadają same, momentami nazbyt karykaturalnie napisane, postacie a jeszcze gorzej ich dość płytka a czasami wręcz zupełnie pozbawiona sensu motywacja.
Największym zaskoczeniem są w Złotym Kręgu: wcielający się w główną rolę Eggsy’ego, Taron Egerton oraz… Elton John, grający Eltona Johna :D. Egerton od czasów pierwszej części bardzo mocno podszkolił swój warsztat, co sprawia, że wypada niezwykle naturalnie na tle całego tego cyrku. Eggsy, mimo, że jest głównym bohaterem, jest też trochę jednocześnie odzwierciedleniem reakcji widowni. Sam wyraźnie nie dowierza w to, co się wokół niego dzieje. Elton John zaś, co tu dużo pisać, po prostu wymiata. Spodziewałam się jakiegoś epizodziku a tu ukształtowała się dość konkretna rola, w której gwiazdor mógł popuścić granice fantazji.
<pstyle=”text-align: justify;”>W produkcji nie zabrakło zupełnie zdumiewających inscenizacji (miasteczko Poppy), doskonale skrojonych garniturów oraz nieprawdopodobnych scen walki m.in. z udziałem niezniszczalnej parasolki, psów-robotów oraz elektrycznego lassa. Trup ściele się tu gęsto i cóż… istnieje spore ryzyko, że zostanie później przerobiony na kotlety. W komiczny sposób zostały też zestawione, na przykładzie Kingsmenów i Statesmenów, stereotypy dotyczące typowych cech Brytyjczyków i Amerykanów.
Produkcji wiele można zarzucić, a jednocześnie nie sposób jej nie polubić. Jeśli szukacie czegoś ambitnego, powinniście raczej zrezygnować z seansu. Jeśli jednak macie zamiar się po prostu dobrze bawić to Kingsman: Złoty Krąg, powinno jak najbardziej zaspokoić waszą potrzebę.